niedziela, 20 października 2013

BOGOWIE ETERU

Przez ich ręce przechodzi wszystko, co trafia na antenę. Realizatorzy dźwięku to bogowie radia, którym jednak brakuje wyznawców. Czy ich era właśnie się kończy?

Są jak kontrolerzy lotu – najlepiej, gdy żaden  pasażer nie pamięta o ich istnieniu. Bo i całe radio ma w sobie wiele z lotnictwa: jeśli wszystko przebiega płynnie, to mało kogo interesuje, jak to wszystko działa i kto za tym stoi. Wsiadasz do samolotu, zjadasz kanapkę i wysiadasz trzy tysiące kilometrów dalej. Włączasz radio, robisz to, co zwykle, i wyłączasz trzy godziny później. 

Główna różnica polega na tym, że w trakcie lotu nie zastanawiasz się, jak się nazywa kapitan, natomiast audycji słuchasz dla Wojciecha Manna, Kuby Strzyczkowskiego czy Marka Niedźwieckiego. Ale konia z rzędem temu, kto zwróci uwagę na nazwisko radiowego realizatora. Niestety, może się zdarzyć, że nazwiska te będziemy słyszeć jeszcze rzadziej. 

Ostatnio w Polskim Radiu znowu pojawiają się pomysły, by pilot radził sobie bez kontrolera. Miałoby to, wzorem rozgłośni komercyjnych, polegać na „samorealizacji”, czyli układzie, w którym prowadzący jednocześnie obsługuje konsolę. Kłopot w tym, że taki układ nie tylko obniża poziom realizacji, ale po prostu utrudnia prowadzącemu skupienie się na samym programie. 

Ręczne sterowanie

Większość realizatorów pracujących w Polskim Radiu to absolwenci wydziału reżyserii dźwięku akademii muzycznej. Stanowisko ich pracy przypomina centrum kontroli ruchu powietrznego: dwie konsole, wyświetlacze z dziwnie tańczącymi liniami, podwójny ekran komputera, sterczący mikrofon i telefon z mrugającymi lampkami. Typowa pozycja w pracy: szeroko rozłożone ręce obejmują najdalsze suwaki konsoli, wzrok wbity w prowadzącego audycję, którego widać za dźwiękoszczelnym oknem.

Bo w radiu obowiązuje szczególny język migowy, którego najważniejszym znakiem jest wzniesiona ręka z zaciskającą się pięścią. Oznacza on „skończyłem, teraz ty”. Czyli czas na muzykę, nagraną wypowiedź polityka czy dżingiel.

Podstawową różnicą między radiem publicznym a komercyjnym, którą chętnie podkreślają realizatorzy z radia publicznego, jest przejście między jednym a drugim dźwiękiem. W „komercji” bywa ono ostre, nieprzyjemne dla ucha. W Trójce czy Dwójce zawsze jest miękkie, płynnie przenosi słuchacza do kolejnej części audycji. To zasługa ręcznego sterowania. Bo na konsoli nowy dźwięk można włączyć na dwa sposoby – świecącym kwadratowym przyciskiem albo małym suwakiem. Łatwiej po prostu wcisnąć przycisk, bo do tego nie trzeba pewnej ręki i perfekcyjnego wyczucia czasu. Ale szybki, miękki ruch potencjometru sprawia, że kolejne fragmenty programu dopasowują się do siebie, tworząc to, co od lat jest znakiem rozpoznawczym publicznego radia – doskonałą jakość.

Tu pewnie zagrzmią krytycy – że Polskie Radio to polityczna tuba, że ciągłe przepychanki i zmiany zarządów zakrawają na kpinę. Trudno się z tym nie zgodzić, ale nie o to tu chodzi. Merytoryczna zawartość audycji i ramówka to jedno. Drugie to jakość wykonania. Tu kanałom takim jak Jedynka, Dwójka czy Trójka niczego zarzucić nie można. Jak bliskie są ideału, uchwycić można dopiero wtedy, kiedy słucha się świadomie, czyli tak, jak nie robi tego zwykły odbiorca.

Jeśli chcesz spróbować, zacznij zwracać uwagę na błędy. Jakiekolwiek, nawet te najdrobniejsze. Często to zbyt wcześnie wyłączona zapowiedź nadchodzącego programu, nierówny poziom dźwięku na początku wypowiedzi prowadzącego, o ułamek sekundy za późno lub za wcześnie włączona wypowiedź w wiadomościach. W wielu komercyjnych radiach takie rzeczy zdarzają się kilka, kilkanaście razy każdego dnia. W Polskim Radiu podobne wpadki do rzadkość. Każda z nich jest analizowana, a jej źródło eliminowane. – Z drugiej jednak strony nie ma co udawać, że się nie zdarzają. Co więcej, nasi słuchacze czasem je lubią, bo to dowód, że radio żyje, że jest medium bliskim słuchaczowi – mówi Dariusz Bugalski, prowadzący „Klub Trójki” w Programie III Polskiego Radia.

Można powiedzieć, że taka dbałość to przesada, że radio to nie gazeta i jeśli już coś się zdarzyło, to trudno – poszło, uleciało w eter. Zwykły słuchacz i tak pewnie nie zwrócił uwagi. A jednak różnica jest. To komfort słuchania. Jeśli jest wysoki, radio nie męczy, dopasowuje się do tego, jak działają ludzki umysł i słuch. Jeśli będzie niski, po godzinie poczujemy się znużeni, czasem poirytowani. Tak się dzieje, gdy dźwięki następują po sobie zbyt szybko, rytm przypomina raczej dyskotekę niż rozmowę.

Długie sekundy

Realizatorzy nazywają to przebiegiem czasowym. Każda stacja, często każda audycja, ma swój własny. Gdy w Trójce prowadzący program ze swadą opowiada o nowej płycie z muzyką alternatywną, zapowiedź kolejnego utworu nie może być oddzielona od jego emisji zbyt długą chwilą ciszy, bo słuchacz poczuje ukłucie niepokoju, będzie miał wrażenie, że coś idzie nie tak. Z kolei Dwójka poświęcona muzyce poważnej wymaga większego namaszczenia, szacunku. Trwająca 10 minut opowieść poświęcona znakomitemu wykonaniu „Traviaty” nie może natychmiast przeskoczyć w pierwsze takty opery – słuchacz potrzebuje momentu, by poprawić się w fotelu, wziąć oddech, potrzebuje paru sekund ciszy, które podkreślą uroczystość chwili.

Czas jest środowiskiem naturalnym realizatora, materią, w której układa dźwięki. Jako specjalista odbiera ją inaczej niż zwykli śmiertelnicy. Najlepszy dowód – 10 sekund. To dużo czy mało? Dla nas to ledwie chwila, tyle zajmuje wstanie z kanapy i dojście do kuchni. Dla realizatora to mnóstwo czasu. Można wtedy wyjąć płytę z odtwarzacza, znaleźć i włożyć następną. Zanim skończą się reklamy, można uporządkować dźwięki, które za chwilę będą potrzebne podczas serwisu informacyjnego. Można wreszcie w sytuacji krytycznej wymienić piosenkę, która miała się za moment pojawić na antenie, na zupełnie inną.

Tak było 14 stycznia 1993 roku, gdy nadeszła wiadomość o zatonięciu promu „Jan Heweliusz”. Tuż przed serwisem, w którym zamierzano podać tę informację, zaplanowany był utwór „Statki na niebie” zespołu De Mono. Słowa piosenki: „Tak się nagle zachmurzyło/Szarosine ciężkie niebo” i „Dzisiaj tutaj być nie mogłaś/Przecież jeszcze nie wróciłaś”, byłyby w tej sytuacji bardzo nie na miejscu. I 10 sekund wystarczyło, by wymyślić coś zamiast, wyciągnąć taśmę  i błyskawicznie założyć na rezerwowy magnetofon. Tak by słuchaczowi nawet przez myśl nie przeszło, że w studiu przez moment zapanowała panika.

Dziś 10 sekund to jeszcze dłużej, bo taśmy niemal zniknęły z radia, a do codziennej pracy  używa się komputera. Dla realizatora to narzędzie doskonałe – co do ułamka sekundy widać, kiedy skończy się utwór, ile potrwają reklamy, a ile słynne glissando fortepianowe, czyli dżingiel audycji „Zapraszamy do Trójki”. – Jednak komputer też może się zawiesić. Mam umowę z realizatorami, że wtedy natychmiast „otwierają mi mikrofon” – opowiada Kuba Strzyczkowski z Trójki. – Bo cisza w radiu brzmi jak wybuch, więc łagodnym mówieniem do słuchacza staram się go rozbroić.

Według realizatorów komputer zrobił też radiu krzywdę. Jedna z realizatorek pracujących w Trójce wspomina, jak niedawno przyszło jej nagrywać program ze znanym prowadzącym. Nagranie odbywało się w studiu rezerwowym, w którym nie było podglądu komputerowego przebiegu audycji. I nagle prowadzący przeszedł niezwykłą przemianę – stał się wykwintny w myśli i mowie, błyskał dowcipem i elokwencją. Przyczyna? – Konieczność pełnego skupienia się na przebiegu audycji, brak rozpraszającego uwagę ekranu, na którym pojawiają się e-maile od słuchaczy, i timera dającego fałszywe poczucie bezpieczeństwa, że do wejścia na antenę jeszcze daleko – śmieje się nasza rozmówczyni.

I tu kolejna rola realizatora, być może wymagająca największej wrażliwości – podpowiedzenie zapomnianej kwestii czy zwrócenie uwagi, kiedy program jest dobry, a kiedy można coś poprawić. Nie każdy prowadzący chce przyjmować krytykę. Co ciekawe, jak twierdzą sami realizatorzy, uwag najchętniej słuchają największe gwiazdy. Kuba Strzyczkowski, Piotr Baron czy Wojciech Mann zawsze za nie podziękują. Gorzej z młodymi. Oni krytykę odbierają jak atak i kwestionowanie umiejętności.

Może dlatego w Trójce, radiu największych indywidualności, realizatorami są głównie kobiety. W innych programach Polskiego Radia za konsolą siada wielu mężczyzn, jednak – jak twierdzą niektórzy prowadzący – kontakt z kobietami jest lepszy, a atmosfera przyjemniejsza.

Legendą w Polskim Radiu jest nieżyjąca już realizatorka Barbara Głuszczak. – Wszyscy się jej bali, ale wielu z nas, mnie też, nauczyła radia, obchodzenia się z mikrofonem, ze słuchaczami – wspomina Kuba Strzyczkowski prowadzący w Trójce audycję z udziałem słuchaczy stylem.pl „Za, a nawet przeciw”. – Gdy zaczynałem tu pracę, całe godziny spędzałem w reżyserce. Pamiętam, jak pani Barbara realizowała program jednego ze starszych kolegów. Prowadzący potykał się o własne nogi: dukał, jąkał się, mordował puentę. I w pewnym momencie pani Barbara zwróciła się do mnie: „Słuchaj, obserwuj, żebyś nigdy taki nie był”. Tego, że puenta nie powinna mieć więcej niż dwa–trzy zdania, bo inaczej wszystko się rozmywa, nauczyłem się właśnie od naszej realizatorki – opowiada Strzyczkowski.

Nie na wszystkich nowicjuszy realizatorzy są tak otwarci. – Teraz to się trochę zmienia , ale kiedyś na porządku dziennym było, że realizator  uznawał za swoją główną funkcję dbanie  o radiowe standardy. Nowi traktowani byli  z góry, choć przecież w studiu powinni czuć wsparcie ze wszystkich stron – mówi Bugalski. 

Uwaga, awaria!

Sześciogodzinny dyżur realizatora to ciągła praca na wysokich obrotach. Niewiele jest chwil, w których można sobie pozwolić na wytchnienie. Nawet zwykłe wyjście do toalety i przerwa na herbatę potrafią urastać do rangi poważnej wyprawy. Jedna z realizatorek wspomina, jak postanowiła zrobić sobie chwilę przerwy. Wszystko wyglądało zupełnie bezpiecznie – oto prowadzący zaprosił do studia dwóch gości, rozmowa miała trwać 13 minut. Pierwsze minuty to kontrola poziomu dźwięku, dopieszczanie szczegółów, potem chwila wytchnienia, można na moment wyjść. Powrót, a w studiu nerwy. Przyszedł spóźniony trzeci gość, dla którego realizator nie „otworzył mikrofonu”. Dwie osoby tulą się na jednym stanowisku, atmosfera gęstnieje.

Są jednak chwile, kiedy mimo napięcia osiągającego najwyższy poziom wszystko idzie idealnie, a cały zespół przygotowujący program działa jak doskonale naoliwiona maszyna. 10 kwietnia 2010 roku, poranny program „Śniadanie w Trójce”. Zaproszeni politycy siedzą w zapasowym dużym studiu, gdzie pomieścić się może przy wspólnym zastawionym stole 10 osób. Pracujący tam realizator ma jedynie parę płyt z zaplanowaną muzyką, bo rozmowa przeplatana jest kilkoma krótkimi utworami.

Nagle nadchodzi wiadomość o katastrofie w Smoleńsku. Prowadząca „Śniadanie” wie tylko, że coś się wydarzyło, nie ma jeszcze informacji o ofiarach. Mimo to wiadomo już, że wszystko, co zaplanowano, przestaje mieć znaczenie. – Realizująca program Anna Regulska od razu wiedziała, że trzeba dać stonowaną muzykę, razem podjęłyśmy decyzję o wyrzuceniu reklam, a ja w tym czasie próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej – wspomina prowadząca „Śniadanie” Beata Michniewicz. – Na audycję o Katyniu miałyśmy przygotowaną tylko jedną piosenkę – „Biały krzyż”.

Na szczęście nasi realizatorzy mają wykształcenie muzyczne, więc nie bałam się, że przy szukaniu kolejnej Ania wpuści nas na minę – opowiada Michniewicz. Najbezpieczniej było wybrać piosenkę anglojęzyczną. Poprzedni utwór się kończy, uciekają sekundy. Najpierw pomysł – najnowsza płyta Petera Gabriela. Szybkie wyszukiwanie w komputerowej bazie utworów i jest, udało się. Dziennikarz zyskał bezcenne cztery minuty, goście w studiu dowiadują się o sytuacji, za chwilę audycja będzie zupełnie inna. A słuchacz jak zwykle ma wrażenie, że wszystko jest pod kontrolą.

Pilot na zupie

Bywa, że groźne sytuacje kończą się zabawnie. Tak było, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej. Audycja z 30 kwietnia na 1 maja 2004 roku kończyła się transmisją wykonywanej na żywo IX symfonii Beethovena, po której o północy programy Polskiego Radia miały nadać hymn narodowy. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, jednak kilkanaście minut przed godziną zero realizatorka zorientowała się, że szykuje się katastrofa. Porównanie z typowym czasem wykonania dzieła wskazywało, że całość skończy się dwie–trzy minuty po czasie. A przecież północ nie poczeka. Opóźniony hymn? Groza.

Napięcie rośnie, wyjścia nie widać. I nagle zdarza się cud. W ostatniej, czwartej części orkiestra nagle zaczyna przyspieszać i nadrabia czas z takim zapasem, że przed północą mieści się jeszcze króciutka zapowiedź. W radiu do dziś nie wiedzą, czy to szczęśliwy zbieg okoliczności, czy może genialna intuicja dyrygenta, który zdołał uratować sytuację, narzucając orkiestrze galopujące tempo wykonania. 

Wewnętrzne, pozaantenowe życie radia to mieszanina banalnej codzienności z zaskoczeniami. Podczas dłuższej piosenki prowadzący spokojnym krokiem wychodzi ze studia i maszeruje do pokoju realizatorów, gdzie znajdują się kuchenka i czajnik. Zupa, herbata, gazeta. Dla postronnego widza to nie do pomyślenia – jak można tak po prostu wyjść i zostawić „Stairway  to Heaven” dla pieczarkowej? A jednak pod opieką realizatora wszystko jest możliwe. Minutę wcześniej pada uprzejme: „Kuba, niedługo wchodzimy”, talerz ląduje w zlewie, a prowadzący spacerowym krokiem wraca do studia i zakłada słuchawki. Za moment słuchacze-pasażerowie usłyszą jego ciepły głos i przez myśl im nawet nie przejdzie, że pilot przed chwilą wyskoczył na zupę.

Za pomoc w przygotowaniu tekstu dziękuję realizatorkom Zofii Kruszewskiej, Iwance Kunewej, Elżbiecie Malinowskiej i Annie Regulskiej 

Piotr Stanisławski,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz